czwartek, 25 marca 2010
Totaizales
Coni opowiadał zazwyczaj ze spokojem o atrakcjach oferowanych przez Robore i okolice. Jednak kiedy wspominał Totaizales wyraźnie się ożywiał. Zawsze przedstawiał to w ten sam sposób - musisz zobaczyć Totaizales, to najpiękniejsze miejsce jakie znam, ale sama tam nie trafisz. Ktoś musi Cię zaprowadzić. Jutro coś wymyślimy. Jutro odwlekało się w ten sposób w nieskończoność, a ja chciałam w końcu opuścić Robore.
Coni był człowiekiem nieuchwytnym. Nosił komórkę z popsutym mikrofonem. Nigdy więc nie odbierał, bo uważał że i tak nie ma to sensu. Można go było jedynie zastać w domu lub spotkać przypadkiem na ulicy. Robore pod tym względem przypominało mi Paryż z "Gry w klasy", gdzie Maga z Oliveirą zawsze wpadali na siebie przypadkiem.
Nie udało nam się z Mauricio wpaść tego dnia na Coniego. Pozostało namówienie Percego i Wagnera, żeby nas zaprowadzili w to niezwykłe miejsce.
Totaizales to wodospad ukryty w dżungli. Prowadząca do niego ścieżka wije się przez las pełen tygrysów, a cel wyprawy otulony jest ze wszystkich stron wysokimi drzewami, dlatego z daleka wcale go nie widać. Trafić do raju nie może przecież być łatwo. Kiedy wykończony wędrówką wskoczysz do chłodnej wody i spojrzysz na niebo, skały i rozłożyste korony nad głową, pomyślisz zapewne że mógłbyś tu zostać na zawsze. Podobno zamiast wracać tą sama ścieżką można spłynąć wpław rzeką do samego miasteczka. Wybieramy jednak powrót lądem (Coni uzna nas potem za frajerów i powie, że straciliśmy najlepszą część wycieczki).
Mauricio, który przemieszcza się ciągle po całej Ameryce Południowej i niejedno zapierające dech w piersiach miejsce w swoim życiu widział, zaczepia mnie do dzisiaj na MSN: kiedy przyjedziesz? Chciałbym wrócić do Totaizales.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz