niedziela, 28 marca 2010
Szpan en estilo latinoamericano
Concepcion było moim ostatnim przystankiem na trasie po Chiquitanii. W hotelu poznałam Jose i Miguela, którzy spędzali tu weekend ze swoimi znajomymi. Zaprosili mnie wieczorem na grilla nad jeziorem i zaproponowali podwózkę następnego dnia do Santa Cruz. Mój anioł odwalił znowu kawał dobrej roboty. Nie dość, że załatwił mi wygodny transport klimatyzowanym jeepem to jeszcze pozwolił na poznanie ciekawego zjawiska socjologicznego, zrozumienie w końcu na czym polega to pogardzane przez "górali" Santa Cruz, wyśmiewane przez wychowaną w Rio de Janeiro Jasmin wieśniacwo i nowobogacki szpan "camba".
Jose jest parę lat starszy od pozostałych. Ma markowe ciuchy, na palcach złote sygnety. Szybko zorientowałam się, że to on za wszystko płaci, a więc w dużej mierze także, że to on tu rządzi. Mimo kilkakrotnie podejmowanych prób w czasie naszej półtoradniowej znajomości nie udało mi się za nic zapłacić. Kiedy tylko wyjmowałam pieniądze, odsuwał moją rękę kategorycznym gestem i mówił że go obrażam.
Jose mieszka i pracuje w Madrycie o czym lubi opowiadać. Pierwszy raz po kilku latach przyjechał do Boliwii. Musi czuć się tu Bogiem, co nie może zresztą ujść niczyjej uwadze. To on zafundował swoim przyjaciołom wypad na weekend do Concepcion. Ogólnie jest bardzo sympatyczny, na krótką metę to wszystko wydaje się zabawne, na dłuższą stałoby się zapewne już tylko męczące.
Podzieleni na dwa jeepy pędzimy dziurawą drogą w stronę Santa Cruz. Ja dostałam w przydziale wygodne miejsce z przodu obok Jose, trzech chłopaków siedzi ściśniętych na tylnym siedzeniu, z lodówką wypełnioną piwem na kolanach. Ich głównym zadaniem jest podawanie piwa kierowcy, który pochłania je z niezwykłą szybkością, po czym puste puszki wyrzuca za okno. Jose wyraźnie zachłysnął się oferowaną przez jego ojczyznę wolnością. Nie wiem dokładnie jak wyglądają przepisy dotyczące picia alkoholu, ale wiem że ostatnio na ogłoszenie przez Evo Moralesa zamiaru wprowadzenia kar dla pijanych kierowców w La Paz odbyły się manifestacje i blokady dróg. Socjalistyczny reformator nie w tej jednej sprawie zamachnął się na wolność podróżujących. Dużo bardziej we znaki kierowcy może dać się brak prawdziwego paliwa. Sytuacja robi się nieciekawa, kiedy na drugiej z kolei stacji mówią nam, że diesel się skończył.
Udaje się w końcu zatankować i przy akompaniamencie dudniącego reggeaton pędzimy dalej. Moi towarzysze podróży są na tyle mili, że zgadzają się na postój w San Javier, żebym mogła zobaczyć ostatnią z misji jezuickich. Właściwie zwiedzanie zaczęłam od końca - od najmłodszego Santiago de Chiquitos, San Javier jest najstarszą misją, założoną już pod koniec XVII wieku. Kościół ma piękny ołtarz. Trafiliśmy akurat na święto, występują grupy ubranych na biało indiańskich muzyków.
Pod wieczór dojeżdżamy do Santa Cruz. Jose i reszta nie chcą jednak wracać jeszcze do domu, a postanawiają oddać się swojej ulubionej rozrywce. Podjeżdżamy na jedną z głównych ulic biznesowo - handlowego centrum miasta. Parkujemy obok innych przybyłych tu w tym samym celu samochodów. Otwieramy bagażnik, ustawiamy głośniki i podkręcamy na maksa muzykę. Chłopcy bez koszulek, latynoskie piękności, zimne piwo i dudniąca z każdej strony inna muzyka. Pełnia szczęścia w wydaniu camba. Kiedy przejeżdżałyśmy tędy wcześniej z Jasmin, śmiała się że na tę ulicę przyjeżdża się żeby zaprezentować swój sportowy wóz, nową dziewczynę czy chłopaka albo wyrzeźbione na siłowni ciało. Ulica, na której jesteśmy znajduje się na szczęście bardzo blisko domu mojej hostki. Proszę Jose, żeby mnie podwiózł, żegnam się serdecznie z resztą i za chwilę mogę się już w ciszy i spokoju rozłożyć na hamaku na patio willi Jasmin. W końcu udało mi się posmakować prawdziwego Santa Cruz.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz