czwartek, 25 marca 2010

Robore - w pętli czasu


„W przydworcowym barze zajadam lokalną zupę patacę. Lejący się z nieba żar zniechęca do wyjścia spod rozłożonego nad stolikiem parasola. Zniechęca do jakichkolwiek gwałtownych ruchów. Człowiek w kapeluszu prowadzi powoli konia wzdłuż torów. Raz na jakiś czas przejedzie zakurzony od czerwonego pyłu pickup. Kobieta zbiera puste talerze i po pięć bolivianów od każdego klienta. Wszyscy jakby gromadzili siły na popołudniowy przyjazd pociągu, mała zaspana stacyjka zerwie się wtedy nerwowo na godzinę z przyjemnego letargu. 40 letni Luis Fernando uśmiecha się do mnie. Co dzisiaj? Chochis, Santiago czy może Totaizales? Nie wiem Coni, mam już mało czasu. Zostań jeszcze. Tu jest pięknie. Zostaję. Upał zniechęca do podejmowania pochopnych decyzji.”

– tak napisałam później w reportażu o Robore. Kiedy przeglądałam jeszcze w Santa Cruz przewodnik Lonely Planet planowałam zostać tu góra dwa dni, tak też zapowiedziałam właścicielce Residencial Cochabamba. Kiedy przedłużałam pobyt o piątą noc nikt już chyba nie wierzył, że w ogóle stamtąd wyjadę. A wszystko zaczęło się od poznania Coniego. Pierwszego dnia na poszukiwanie kawy i empanady udałam się do stojącej przy stacji budki. W podobnym celu przybył tam około 40 letni mężczyzna w czapce z daszkiem. Po chwili rozmawialiśmy. Myślałam, że będzie to jedna z tysiąca ucinanych codziennie nieznaczących pogawędek. Fernando Enrique – jak się przedstawił – był jednak człowiekiem wyjątkowym.


Zaczął od zachwalania Robore i okolic. Powiedział mi o ukrytym w dżungli wodospadzie, o gorącej rzece, o dolinie Tucavaca, o przedziwnym sanktuarium. Ucieszył się, że jestem z Polski, w której jak się okazało był parokrotnie. Jakby dla rozwiania wątpliwości zachodniej turystki, że ktoś mieszkający na boliwijskim zadupiu mógł odwiedzić jej kraj, zaczął ze szczegółami opowiadać o zapadłych mu w pamięć zabytkach Krakowa. Następnie płynnie przeszedł do relacji ze swojego pobytu w Watykanie, w czasie którego za sprawą jakichś niezwykłych koligacji rodzinnych udało mu się dostać na prywatną audiencję do Jana Pawła II. W czasie kilkudniowej znajomości z Conim (tak kazał się nazywać) usłyszałam jeszcze między innymi o jego znajomości z księciem Filipem, wieczorach w paryskich operach i nocach spędzonych w najznakomitszych hotelach Europy. Do tej pory nie wiem czy cokolwiek z tego było prawdą, ale opowiadał to z takim przekonaniem, obrazowo, z najdrobniejszymi detalami, że nie sposób było nie wierzyć.


O jednym Coni nie chciał za bardzo mówić – o tym czym się zajmuje. Poznani później Wagner i Percy powiedzą mi, że podobno ma kopalnie złota w Kostaryce. Pojawił się w Robore kilka lat temu i niczym konkretnym się tutaj nie zajmuje. Fryzjerka Christi stwierdzi z dużą dozą obojętności, że nie ważne czym się trudni Coni, może nawet przemytem narkotyków, jej to nie interesuje, bo najważniejsze że jest dla nich dobry, że jest prawdziwym przyjacielem. Po moim powrocie do Polski Coni zaczepił mnie na MSN. Pytał czy nie chciałabym sprowadzać do Polski jakiegoś kamienia szlachetnego (nie pamiętam nazwy).



Tajemniczy Fernando Enrique wziął mnie pod swoje skrzydła. Z początku podchodziłam do niego nieufnie, z czasem jednak zaprzyjaźniliśmy się. Pierwszego wieczoru zabrał mnie na imprezę urodzinową do swojego znajomego Wagnera. Było to niezwykle ciekawe doświadczenie. Mieszkająca w skromnym domku z ogródkiem rodzina Wagnera przyjęła mnie ciepło. Spędziliśmy noc pijąc, tańcząc i śpiewając karaoke. Zorientowałam się szybko, że Wagner mieszka z rodzicami i ze swoim… chłopakiem Percy. Obaj bardzo kobiecy i delikatni po wypiciu kilku butelek piwa urządzili dla nas pokaz cumbii. Poruszali się niesamowicie. Matka Wagnera opowiedziała mi potem, że na początku nikt ich w miasteczku nie akceptował, ludzie wytykali palcami, a ona sama miała myśli samobójcze. Aż kilka lat temu pojawił się Coni, który jej wytłumaczył, że trzeba to zaakceptować i nie przejmować się opinią innych. Dzisiaj wyglądają na szczęśliwą rodzinę.


Ciekawą postacią była również Christi, samotnie wychowująca czwórkę dzieci, z czego tylko dwoje jest jej. Pozostałą dwójkę przygarnęła. Prowadzi niewielki zakład fryzjerski i jakoś daje sobie radę. Wszyscy w miasteczku wiedzą, że w razie czego zajmie się każdym „podrzutkiem”. Zaskakujące jak ludzie radzą sobie w miejscach, gdzie instytucje państwa zdają się nie docierać. I jak dużo bardziej naturalne w tych warunkach są ludzkie odruchy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz