czwartek, 25 marca 2010

Pociąg śmierci


Do Chiquitanii można dotrzeć od północy wyboistą drogą w ceglanym kolorze albo od południowego zachodu tak zwanym pociągiem śmierci. Jedzie on z Santa Cruz do Quijarro na brazylijskiej granicy (19 godzin podróży). Swoją niechlubną nazwę zawdzięcza krążącym legendom z przeszłości. Mieli nim podróżować głównie przemytnicy narkotyków i nielegalni imigranci. Część z nich jechała na dachu. Zdarzało się, że ktoś zasnął i spadał. Mówiono, że życie w tamtym czasie niewiele było warte.
Dzisiaj Ferroviaria Oriental mocno pracuje nad poprawą swojego wizerunkiem, na jej stronie internetowej możemy znaleźć reklamę „pociągu życia”. Warto odwiedzić tę stronę przed podróżą dla sprawdzenia cen i rozkładu http://www.ferroviariaoriental.com. Ja kupiłam bilet do Robore – miejscowości oddalonej od Santa Cruz o prawie 12 godzin. Spośród trzech dostępnych klas – drugiej (2,70 zł), pierwszej (3,20 zł) i ekskluzywnego Pullman (7,4 zł) wybrałam standard pośredni. Warto było wydać te… 50 groszy więcej. W drugiej klasie na jednej ławie siedziały 3 osoby. W pierwszej zbliżonej długości ławy przeznaczone już były dla dwóch osób. Pullman oferował wygodne siedzenia niczym w autokarze.

O ile satysfakcjonował mnie standard podróży o tyle w rozpacz wprawiła mnie natychmiast inna rzecz. Co z tego, że wykupiłam miejsce przy oknie skoro okazało się, że okno znajduje się przy co drugim rzędzie siedzeń. Oczywiście nie znalazłam się w tych 50 procentach szczęśliwców. Czekało mnie 12 godzin gapienia się w ścianę lub w książkę albo… podjęcie negocjacji z zajmującym za mną miejsce młodzieńcem. Rozpoczęłam od delikatnych próśb, zachęcania pożyczeniem ciekawej książki, by skończyć na dramatycznym błaganiu że to dla mnie jedyna w życiu szansa żeby zobaczyć te tereny i że zapłacę mu za podróż. Negocjacje były rozłożone na kilka rund i widocznie zirytowany już mocno młodzieniec zgodził się w końcu na zamianę przewidując, że w innym wypadku wcale nie zazna spokoju. Po chwili miałam po swojej lewej stronie przesuwające się obrazy - zakłady przemysłowe, pastwiska z białymi krowami, a w końcu już tylko małe senne stacyjki ożywające gwałtownie na widok nadjeżdżającego pociągu. Toczyliśmy się powoli, można więc było swobodnie robić zdjęcia.


Pierwsze co przykuwa uwagę to menonici. Wydaje się czasem, że jest ich tu więcej niż rdzennych mieszkańców. Na każdej stacji wsiadają i wysiadają wyglądające na wyrwane z XIX wieku rodziny – mężczyźni w koszulach w kratę i spodniach na szelkach, kobiety w długich sukienkach i chustach na głowie. Jak się później dowiem menonici zaczęli przybywać na te tereny w połowie XX wieku z Europy, Stanów Zjednoczonych i Meksyku, zachęcani przez rząd boliwijski olbrzymimi terenami do zagospodarowania, żyzną ziemią, spokojną, oddaloną od cywilizacji okolicą. Przez kilkadziesiąt lat zadomowili się tutaj, rozwijając najbardziej wydajne w regionie gospodarstwa rolne. Nie wiadomo jednak jak długo tu jeszcze zostaną. Zainteresował się nimi bowiem rząd Moralesa, dla którego niedopuszczalne jest by obcokrajowcy mieli w swoim posiadaniu tak wielkie tereny, podczas gdy sąsiadujący z nimi Indianie dysponują poletkami wielkości jednego hektara. Pojawia się ostatnio coraz więcej oskarżeń o to, że menonici nielegalnie skupują ziemię i handlują nią oraz, że mają „podejrzane układy” z lokalnymi latyfundystami.

Na każdej większej stacji ma miejsce inwazja rozkrzyczanych sprzedawców, którzy jak robaki rozpełzają się po wszystkich wagonach. „Cuñape caliente!!!” – krzyczą ci niosący w koszach ciepłe okrągłe bułeczki z serem. „Chicha fria” – chłopiec o piskliwym głosie zachęca do nabycia chłodnego napoju z kukurydzy. „Asadito de pollo” – ktoś wymachuje mi przed nosem nabitym na patyk pieczonym kurczakiem.


Powoli się ściemnia, a wraz z zapadającym zmrokiem wzrasta mój niepokój. Pociąg do Robore powinien dojechać przed północą. Jak rozpoznam tę stację, skoro jedna miejscowość podobna jest do drugiej, a oświetlenia prawie nie ma? Już na początku podróży zawarłam znajomość z siedzącą obok mnie 10 letnią dziewczynką (która wykorzysta wkrótce swoje niezwykłe zdolności negocjacyjne i zajmie moje miejsce przy oknie:) oraz jej dziadkiem. Jechali oni do Quijarro, czyli do samego końca. Dziadek znał doskonale tę trasę i obiecał, że poinformuje mnie gdzie mam wysiąść. Około jednak godziny 23 najzwyczajniej w świecie zapadł w sen, co nie było niczym dziwnym zważywszy na to że zarówno w wagonie jak i za oknem było już całkiem ciemno. I tutaj pomocną dłoń wyciągnęła do mnie dziewczynka, której najwyraźniej udzielił się mój strach. Było to niezwykłe, ale za każdym razem kiedy pojawiły się jakieś światła szturchała dziadka z pytaniem czy to już Robore. Rozczuliła mnie ta bezinteresowna pomoc obcego dziecka i ogólnie jakaś szczególna więź, która wytworzyła się między nami w czasie tej niedługiej podróży.

Robore wbrew moim obawom trudno byłoby przegapić. Jest to bowiem jedna z większych stacji na trasie. Pociąg zatrzymał się tutaj na dobre kilkanaście minut, żeby dać wystarczająco dużo czasu pasażerom i sprzedawcom jedzenia. Pożegnałam moich towarzyszy podróży i udałam się na poszukiwanie hotelu. Nie trwało to długo. Właścicielka „Residencial Cochabamba” nastawionego głównie na wysiadających z pociągu pasażerów już za chwilę prowadziła mnie do niewielkiego pokoju z oknem wychodzącym na stację.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz