piątek, 26 marca 2010
San Jose
Rano oczywiście nie ma Mauricio na przystanku autobusowym. Nadaję plecak i biegnę do domu Coniego (tam w końcu zatrzymał się artesano na pozostałe noce). Obaj panowie chrapią smacznie i trudno ich dobudzić waleniem w drzwi. Właściwie to nie wiem, po co ciągnę dalej za sobą tego niebieskiego ptaka, ale trochę się już przyzwyczaiłam do jego towarzystwa. Wkrótce siedzimy w autobusie i z jego okien żegnamy kochane Robore.
San Jose, do którego dojeżdżamy po niedługiej podróży jest stolicą Chiquitanii i jednocześnie jedną z częściej odwiedzanych misji, ze względu na swoje położenie na trasie pociągu. Kamienny kościółek z połowy XVIII wieku urzeka. Kilka kilometrów dalej znajduje się Santa Cruz la Vieja – miejsce gdzie pierwotnie zostało ufundowane Santa Cruz w 1561 roku. Tereny okazał się mało przyjazny. Atakowani przez lokalną ludność Hiszpanie postanowili przenieść swoją siedzibę dalej na Zachód. Dzisiaj jest to park z pomnikiem fundatora Nuflo de Chavesa i kilkoma pamiątkami z XVI wieku.
Po zakończeniu części turystyczno kulturalnej chcemy się trochę odświeżyć, bo upał jest jak zwykle straszny. Resztę dnia spędzamy mocząc się w zielonkawym basenie wypełnionym korzystającymi z weekendu mieszkańcami San Jose.
Głupio mi było zostawiać Mauricio z jego czerwoną kapą na ulicy, więc proponuję mu nocleg w hotelu, chociaż mój budżet też nie jest duży i średnio mi się uśmiecha utrzymywanie artesano. Następnego dnia wczesnym rankiem idę na autobus do San Rafael. Mauricio postanawia zostać. San Jose to jedno z większych miasteczek na szlaku, a on potrzebuje kupić materiały, żeby móc zarabiać pieniądze. Obecnie jest obwoźnym rzemieślnikiem, który nie ma nic do sprzedania.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz