środa, 24 marca 2010

O strachu i aniołach


Po Ameryce Łacińskiej zawsze podróżowałam z bratem lub z turystami jako pilot. Tym razem miało być inaczej. Po wsadzeniu grupy trampingowej w samolot z Caracas do Paryża, zostałam sama z biletem powrotnym do Polski na za dwa miesiące i niesamowitym uczuciem – mieszanką adrenaliny i strachu. Przede mną wolność i ukochany kontynent.

To będzie opowieść pisana na długo po powrocie, co zmniejszy zapewne napięcie u czytelnika ;), bo u mnie samej emocje dawno ostygły, co nie pozostanie bez wpływu na relacje. Przede wszystkim jednak będzie to opowieść o moim aniele stróżu, o dobrych ludziach i o tym że chyba naprawdę nie warto się tak bać.

Celem podróży było na początek La Paz, gdzie miałam spędzić kilka tygodni na zbieraniu materiałów do pracy magisterskiej. Z Caracas przeleciałam do Quito a stamtąd już dalej przemieszczałam się lądem na południe, odkrywając na nowo uroki hospitality club i odwiedzając parę miejsc dotąd nie poznanych. Zobaczyłam ekwadorskie wybrzeże, które pokazało mi dwóch młodych wykładowców z Guayaquil, przy okazji poszukiwania lokalu do wynajęcia na bar, żeby sobie dorobić w okresie wakacji; zatrzymałam się na jeden dzień w Chiclayo, z którego bardziej od pozostałości kultury Sipan, zapamiętałam smak rumu z colą i idiotyczną grę w karty na picie, która chyba na zawsze obrzydziła mi to skądinąd sympatyczne miasto…


Później postój w Limie u starego dobrego znajomego Daniela. Kupiłam tam aparat, co pociągnęło za sobą kolejne niepokoje związane z samotną podróżą… hmm kiedy wyjmować a kiedy lepiej go ukryć, czy miejsce jest wystarczająco bezpieczne, czy warto ryzykować dla zrobienia ciekawego zdjęcia? Te dylematy często powracały. A także inny – miałam wrażenie że dopóki nie wyciągnę aparatu jestem takim samym uczestnikiem wydarzeń jak reszta. Wtapiam się w tłum. Na targu jestem klientką, w autobusie współpasażerką podróży, partnerem do rozmowy. Gdy wyciągam aparat staję się turystką, obserwatorem, myśliwym, agresorem. Tak sobie wtedy myślałam. Z czasem to uczucie złagodniało, choć nadal uważam że jest w tym dużo prawdy.

Wjechałam ciurkiem z Limy nad Jezioro Titicaca, zapominając o żuciu liści koki. Na wysokości ponad 4 tys. gdzie zrobiliśmy postój na wc o mało nie upadłam od zawrotów głowy… Przez częste pobyty w Ameryce Południowej zapominam czasem, że jestem tylko nieprzystosowaną Europejką którą może zabić wysokość albo zatrucie pokarmowe.
Z Copacabany do La Paz kupiłam bilet w firmie, z której zawsze korzystamy z turystami. Ich autobusy nie kończą trasy na cieszącym się fatalną sławą Cmentarzu Głównym, ale zatrzymują się w samym centrum boliwijskiej "metropolii". Niestety, kiedy zaczęliśmy spiralą zjeżdżać z okalającego La Paz wzniesienia w czarną otchłań miasta, w stronę znajomego cementerio zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak i że najzwyczajniej w świecie pani z firmy przewozowej zrobiła mnie w trąbę. Był to zwykły autobus kończący trasę w miejscu ciemnym i niebezpiecznym. To stąd wielokrotnie fałszywe taksówki porywały turystów. Żeby tego było mało nie zatrzymaliśmy się przy samym cmentarzu gdzie zazwyczaj jest dużo taksówek i policja, która od kilku lat przeprowadza kontrole, co zwiększa nieco bezpieczeństwo, ale na pustej ulicy, gdzie po wyładowaniu bagaży i rozejściu się ludzi pozostała jedna taksówka, a właściwie czarny nieoznakowany samochód podający się za taksówkę.

Przeprowadziłam z kierowcą rozmowę która miała go wybadać (np.: zwrócić uwagę czy dopytuje się jak dojechać pod wskazany adres lub czy łatwo schodzi z ceny; badanie przeszedł pozytywnie), spisałam numery i przez pół drogi udawałam że rozmawiam przez telefon z czekającą na mnie w mieście osobą, w ręku miałam otwarty scyzoryk. Nic się nie stało. Miły pan zawiózł mnie pod wskazany adres a ja stojąc już bezpiecznie na chodniku podziękowałam po raz pierwszy z całego serca swojemu aniołowi.

1 komentarz:

  1. i tak powinno zostać, tylko z bratem powinnaś podróżować a nie szwędać się gdzieś samemu Oleńa:)

    OdpowiedzUsuń