piątek, 26 marca 2010
San Rafael i Santa Ana. Jak pięknie być kobietą.
Jadę zatłoczonym autobusem z San José do San Rafael. Kursuje tylko jeden dziennie, a chętnych jest wielu. Wiszę, trzymając się poręczy nad dwiema siedzącymi kobietami. Patrzą się na mnie z zaciekawieniem, w końcu jedna bierze drugą na kolana i wskazuje mi miejsce obok siebie. Jak zwykle zawstydza mnie uprzejmość nieznajomych. Młody chłopak z tyłu mówi coś w bésiro, wymierającym języku Chiquitanos. Wzbudza to powszechne zainteresowanie. Ludzie zadają mu pytania, a jak powiedzieć drzewo, a jak będzie babcia i dziadek. Kobiety obok tłumaczą mi, że wszyscy powinni znać bésiro, w końcu to język tego regionu, a posługują się nim głównie staruszkowie. Wstyd – mówią. Przecież Keczua mają własny język i Ajmara i nawet menonici mają, a my tylko po hiszpańsku. Trzeba pielęgnować swoje tradycje. Przyznaję im rację. Wkrótce potem kobieta podaje mi kartkę ze swoim imieniem i numerem telefonu. Jak będziesz w San Miguel – znajdź mnie. Do San Miguel chcę dotrzeć jeszcze tego samego dnia na wieczór. Wcześniej jednak mam zamiar odwiedzić dwie znajdujące się na trasie misje San Rafael i Santa Ana. Wysiadam w pierwszej z nich.
San Rafael jest małe, senne i bardzo podobne do innych miasteczek. Główny plac z kościołem i kilka odchodzących od niego ulic. Kościół otwiera mi mieszkająca tutaj od wielu lat niemiecka zakonnica. Opowiada mi o Polakach pracujących w Chiquitanii. Podobno w Concepcion jest aż trzech księży z Polski. Mówi, żebym ich odnalazła i powiedziała, że informację tę mam od Berthy z San Rafael.
Niestety okazuje się, że jedyny tego dnia autobus do położonej kilkanaście kilometrów dalej Santa Ana nie odjedzie. Pewnie znowu brak paliwa. Szukam zacienionej ławki na głównym placu żeby przeczekać na niej kilka godzin aż pojawi się wieczorny autobus do San Miguel. Nie mija 15 minut jak zjawia się Felipe – lokalny casanova, który bardzo chce mi pomóc. Zawiózłby mnie chętnie do Santa Ana, ale… wiadomo brak diesla. Zapewnia jednak, że zaraz ktoś się znajdzie. Rzeczywiście wkrótce podjeżdża samochód terenowy i wysiada z niego barczysty mężczyzna w kapeluszu. Antonio jest jeszcze bardziej szarmancki od swego przyjaciela, od pierwszych słów nazywa mnie pięknością i królową, co sprawia że nie jestem w stanie powstrzymać śmiechu. Tak samo zresztą jak Felipe, który zapewne na pamięć zna bajery tego wylniałego lisa. Przecież nie można pozwolić żeby z powodu braku diesla królowa nie zobaczyła Santa Ana. W chwilę później ruszamy. Czytelnik może pomyśleć, że jestem naiwna i nieodpowiedzialna wsiadając do samochodu z obcymi mężczyznami. Nie zaprzeczę, że może w istocie tak to wyglądać. Jednak czasem intuicja bywa lepszym doradcą od rozsądku a chęć zobaczenia ciekawego miejsca silniejsza od obaw. Nic więcej nie powiem na swoje usprawiedliwienie.
Santa Ana okazała się zupełnie inna od odwiedzanych dotąd przeze mnie misji. To bardziej wioska niż miasteczko. Znajdujący się przy głównym placu kościół wybudowany został z drewna i wszystkie rzeźbienia i ozdoby są dużo bardziej subtelne niż w kamiennych świątyniach San Jose, Concepcion czy San Javier. Antonio jest bardzo zainteresowany położonym na uboczu przytulnym hotelikiem. Dopytuje się właścicielki o cenę i dyskrecję. Z jego rozmów z Felipe mogę wywnioskować, że ma romans z zamężną kobietą. Wracamy do miasta, Felipe polecając się na przyszłość odprowadza mnie na autobus do San Rafael.
W czasie jazdy zagaduje mnie dziewczyna mniej więcej w moim wieku. Ciekawi ją przede wszystkim jak to jest podróżować samotnie. Mówi, że jestem odważna, że ona by się bała. Na kolanach trzyma córeczkę, na siedzeniu obok rozrabia trochę starszy synek. Odpowiadam, że to ja ją podziwiam, bo wychowanie dwójki dzieci wymaga dużo większej odwagi niż podróżowanie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz