środa, 24 marca 2010
Santa Cruz: pierwszy kontakt
Z Cochabamby do Santa Cruz jedzie się kilkanaście godzin i jest to już podróż do zupełnie innego świata. Mniej więcej w okolicach Villa Tunari – obszarów słynących z upraw koki, zaczynasz się pocić. Po chwili refleksji dochodzę do wniosku, że mokra twarz to gwarancja natychmiastowej dekonspiracji. Gdybym miała czarniejsze włosy i może coś bardziej „latino” w rysach to i tak lepkość skóry mnie zdradzi. Może nie wszyscy przybysze z zimnych krajów tak mają. Ja mam. Czerwona i mokra siedzę i gapię się przez okno na powoli pojawiające się na murach domów i bilbordach napisy „autonomia si” oraz na ubrane na biało nieznane mi dotąd Indianki, być może Guarani.
W czasie postoju obiadowego poznaję jednego z pasażerów. To młody chłopak z Santa Cruz. Dalej jedziemy już siedząc obok siebie. Jest on zwiastunem tego, co będzie się działo w najbliższych dniach, pierwszą zawartą znajomością z camba, żywym dowodem na to że wjechałam do zupełnie innej Boliwii. Tutaj zawarcie znajomości zajmuje dosłownie chwilę. Zagadują młode dziewczyny, które chcą się dowiedzieć jak to jest tak samotnie podróżować, starsze zatroskane panie, częstujące piciem i jedzeniem, mężczyźni którzy z właściwą sobie kurtuazją pytają o męża, nazywają królową, oferują pomoc i zazwyczaj tylko pomoc, nie ma drugiego dna jeśli na siłę nie będziemy go szukać. Miło, będąc w posiadaniu czerwonego spoconego ryja zostać nazwaną królową, ale jeszcze milej że ludzie ogólnie są skorzy do kontaktu i pomocy.
Poznany niedawno chłopak już rozmawia przez telefon z moją hostką, żeby się dowiedzieć gdzie dokładnie mieszka. Chce mnie poinstruować jak tam najlepiej dojechać. Santa Cruz podzielone jest na „anillos”, a więc „okręgi”. Im mniejszy numer tym bliżej do centrum. Ja mam się udać na pogranicze drugiego i trzeciego okręgu, a więc chyba nie jest źle. Jak zwykle z duszą na ramieniu łapię z drogi taksówkę. Wkrótce znajduję się w dzielnicy willowej przed drzwiami rodziny Jasmin. Drobna, ciemna dziewczyna o kwiatowym imieniu mówi z akcentem wyraźnie brazylijskim. Okazuje się, że większość życia spędziła wraz z siostrą i rodzicami w Rio de Janeiro. Niedawno wrócili do Santa Cruz. Trochę szkoda, bo liczyłam na bliższe poznanie miejscowej kultury, a wkrótce się okazuje, że Jasmin zadaje się głównie z mieszkającymi tutaj Brazylijczykami.
Obie siostry są dosyć mocno zajęte swoimi sprawami. Doradzają mi bym wzięła zimny prysznic i odpoczęła w hamaku na patio. Przed 22 z reguły nie ruszają się z domu, bo jest za gorąco. Trudno nie przyznać im racji. Musimy więc poczekać jeszcze kilka godzin, żeby wyjść na miasto. Jasmin jest bardzo podekscytowana, bo dziś odbywa się największa impreza techno w roku. Pytają czy chcę iść z nimi. Nie znoszę tego typu wydarzeń, ale między bezczynnym wiszeniem w hamaku na patio a zobaczeniem jak się bawią mieszkańcy Santa Cruz wybieram to drugie. Impreza ma miejsce w olbrzymiej hali. Większość przybyłych jest prawie całkiem biała. Czuję się trochę jak w Europie. Po dokonaniu wszelkich możliwych analiz socjologicznych otoczenia, skosztowaniu lokalnego piwa i wyczerpaniu możliwości rozmowy z otaczającymi mnie Brazylijczykami poddaję się i zamieniam na resztę nocy w technomłota, skacząc do rana w rytm muzyki.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz