czwartek, 25 marca 2010

Santiago de Chiquitos


Jedyne w co trzeba się uzbroić w podróży po Chiquitanii to cierpliwość. Czas płynie tutaj bowiem powoli. Po czerwonych wyboistych drogach pełznie zazwyczaj jeden autobus dziennie, a czasem trzeba poszukać innego środka transportu. Dobrym rozwiązaniem będzie załapanie się na pakę jakiegoś pickupa. Mieszkańcy tej krainy są bardzo przyjaźni i chętnie wyciągną pomocną dłoń przybywającym tutaj turystom. Z przyjemnością gdzieś podwiozą, jeśli tylko będą mieli paliwo. A z tym jest poważny problem, bo jak każdy tu powtarza „od kiedy Indianin doszedł do władzy, wszystkiego brakuje, diesla też”.


Wkrótce po poznaniu Coniego udaje mi się załapać na pakę pickupa jadące do położonego niedaleko od Robore Santiago de Chiquitos. To znajdująca się trochę na uboczu dawna misja jezuicka. Jedna z ostatnich, założona na kilka lat przed wygnaniem jezuitów. Santiago de Chiquitos to mieścina składająca się może z dziesięciu ulic.Odnosi się tu wrażenie wiecznej sjesty. Gospodarz na koniu pogania krowy. Te jednak są zmęczone i zamiast iść rozkładają się na środku drogi. Wszędzie pełno jest żółtych motyli. O otworzenie znajdującego się przy głównym placu kościółka muszę poprosić ogrodnika.


Po odwiedzeniu kościoła udaję się na kilkugodzinny spacer na pobliskie wzgórze, z którego rozpościera się spektakularny widok na Dolinę Tucavaca. Okoliczne szczyty przywołują na myśl wenezuelskie tepui lub polskie góry stołowe. Najpiękniejsze w Chiquitanii jest to, że można poddać się kontemplacji krajobrazów i zabytków w całkowitej ciszy i spokoju. A często w zupełnej samotności. Bez turystycznego zgiełku wypełniającego wiele wartych zobaczenia miejsc na świecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz