niedziela, 28 marca 2010

Szpan en estilo latinoamericano


Concepcion było moim ostatnim przystankiem na trasie po Chiquitanii. W hotelu poznałam Jose i Miguela, którzy spędzali tu weekend ze swoimi znajomymi. Zaprosili mnie wieczorem na grilla nad jeziorem i zaproponowali podwózkę następnego dnia do Santa Cruz. Mój anioł odwalił znowu kawał dobrej roboty. Nie dość, że załatwił mi wygodny transport klimatyzowanym jeepem to jeszcze pozwolił na poznanie ciekawego zjawiska socjologicznego, zrozumienie w końcu na czym polega to pogardzane przez "górali" Santa Cruz, wyśmiewane przez wychowaną w Rio de Janeiro Jasmin wieśniacwo i nowobogacki szpan "camba".

Jose jest parę lat starszy od pozostałych. Ma markowe ciuchy, na palcach złote sygnety. Szybko zorientowałam się, że to on za wszystko płaci, a więc w dużej mierze także, że to on tu rządzi. Mimo kilkakrotnie podejmowanych prób w czasie naszej półtoradniowej znajomości nie udało mi się za nic zapłacić. Kiedy tylko wyjmowałam pieniądze, odsuwał moją rękę kategorycznym gestem i mówił że go obrażam.


Jose mieszka i pracuje w Madrycie o czym lubi opowiadać. Pierwszy raz po kilku latach przyjechał do Boliwii. Musi czuć się tu Bogiem, co nie może zresztą ujść niczyjej uwadze. To on zafundował swoim przyjaciołom wypad na weekend do Concepcion. Ogólnie jest bardzo sympatyczny, na krótką metę to wszystko wydaje się zabawne, na dłuższą stałoby się zapewne już tylko męczące.

Podzieleni na dwa jeepy pędzimy dziurawą drogą w stronę Santa Cruz. Ja dostałam w przydziale wygodne miejsce z przodu obok Jose, trzech chłopaków siedzi ściśniętych na tylnym siedzeniu, z lodówką wypełnioną piwem na kolanach. Ich głównym zadaniem jest podawanie piwa kierowcy, który pochłania je z niezwykłą szybkością, po czym puste puszki wyrzuca za okno. Jose wyraźnie zachłysnął się oferowaną przez jego ojczyznę wolnością. Nie wiem dokładnie jak wyglądają przepisy dotyczące picia alkoholu, ale wiem że ostatnio na ogłoszenie przez Evo Moralesa zamiaru wprowadzenia kar dla pijanych kierowców w La Paz odbyły się manifestacje i blokady dróg. Socjalistyczny reformator nie w tej jednej sprawie zamachnął się na wolność podróżujących. Dużo bardziej we znaki kierowcy może dać się brak prawdziwego paliwa. Sytuacja robi się nieciekawa, kiedy na drugiej z kolei stacji mówią nam, że diesel się skończył.


Udaje się w końcu zatankować i przy akompaniamencie dudniącego reggeaton pędzimy dalej. Moi towarzysze podróży są na tyle mili, że zgadzają się na postój w San Javier, żebym mogła zobaczyć ostatnią z misji jezuickich. Właściwie zwiedzanie zaczęłam od końca - od najmłodszego Santiago de Chiquitos, San Javier jest najstarszą misją, założoną już pod koniec XVII wieku. Kościół ma piękny ołtarz. Trafiliśmy akurat na święto, występują grupy ubranych na biało indiańskich muzyków.


Pod wieczór dojeżdżamy do Santa Cruz. Jose i reszta nie chcą jednak wracać jeszcze do domu, a postanawiają oddać się swojej ulubionej rozrywce. Podjeżdżamy na jedną z głównych ulic biznesowo - handlowego centrum miasta. Parkujemy obok innych przybyłych tu w tym samym celu samochodów. Otwieramy bagażnik, ustawiamy głośniki i podkręcamy na maksa muzykę. Chłopcy bez koszulek, latynoskie piękności, zimne piwo i dudniąca z każdej strony inna muzyka. Pełnia szczęścia w wydaniu camba. Kiedy przejeżdżałyśmy tędy wcześniej z Jasmin, śmiała się że na tę ulicę przyjeżdża się żeby zaprezentować swój sportowy wóz, nową dziewczynę czy chłopaka albo wyrzeźbione na siłowni ciało. Ulica, na której jesteśmy znajduje się na szczęście bardzo blisko domu mojej hostki. Proszę Jose, żeby mnie podwiózł, żegnam się serdecznie z resztą i za chwilę mogę się już w ciszy i spokoju rozłożyć na hamaku na patio willi Jasmin. W końcu udało mi się posmakować prawdziwego Santa Cruz.

sobota, 27 marca 2010

W jednym z miasteczek Chiquitanii


Krowy jak wyciśnięte z tubki z białą farbą
wsiąkają w zieleń
Słońce uderza w tarcze parasoli w porze sjesty
Osiemnastowieczny Jezus zdejmuje koronę cierniową
i schodzi napić się wina z drewnianym aniołem
A wieczorem gdy czerwona ziemia ostygnie
w rzeźbionych misternie konfesjonałach
klękają mężczyźni
Proszę księdza - szepczą do ucha za kratą -
usta Chiquitanek słodkie są jak papaja.

Concepcion. Polski bastion


Concepcion jest znowu niewielkie i senne, ale ma przepiękną katedrę. Jej kolorowe zdobienia przywołują na myśl estetykę z filmów Walta Disneya. Miejscowość słynie z muzyki barokowej, zachowała się tutaj jej potężna kolekcja, unikalna na skalę Ameryki Łacińskiej. Co dwa lata odbywa się festiwal muzyki renesansowej i barokowej.




Informacje przekazane przez zakonnicę z San Rafael okazują się prawdziwe. Polacy nie tylko tu pracują, ale powoli przejmują to miejsce, na razie zdobyli sakrę biskupią;). Po wieczornej mszy udaje mi się porozmawiać z księdzem Markiem. Opowiada trochę o pracy w położonych w okolicy wioskach. Przyjemnie jest znowu usłyszeć ojczysty język.

piątek, 26 marca 2010

San Ignacio de Velasco


Kiedy autobus wjeżdża do San Ignacio czuję się zaskoczona i zagubiona. Pierwszy raz od wielu dni jestem w tak dużym mieście. Oczywiście bez przesady, mieszka tu tylko 12,5 tysiąca ludzi, a wybrukowanych jest tylko kilka głównych ulic, ale w porównaniu z sennymi miasteczkami gdzie przed kościołem pasły się konie, a krowy leżały rozłożone na środku drogi, bo i tak nic nie jechało, ma się wrażenie przybycia do metropolii. San Ignacio ma potężny bazar, zalew wodny, lotnisko i filię uniwersytetu. Jest największym miastem między Santa Cruz a brazylijską granicą.


Przystanek autobusowy mieści się przy sklepie monopolowym Bin Laden. Trochę czasu zajmuje mi znalezienie hotelu w przystępnej cenie. San Ignacio i kolejne misje są już dosyć często odwiedzane przez turystów, często na przykład rodziny z Santa Cruz przyjeżdżają tutaj na weekend. Dlatego też wybudowano tu znacznie lepszą infrastrukturę, również tę hotelowa. Za dwadzieścia dolarów możemy znaleźć miejsce w hotelu utrzymanym w klimacie kolonialnym, z zacienionym patio i basenem. Ja wybieram jednak skromniejszą wersję pięciodolarową. Korzystam z pierwszego od wielu dni dostępu do Internetu. W końcu tez mogę przespacerować się po czymś więcej, niż po głównym placu i dziesięciu odchodzących od niego ulicach. Przypominam sobie, że umówiliśmy się tutaj z Mauricio po południu. Tak… nie ma bardziej prawdopodobnej rzeczy niż spotkanie niebieskiego ptaka w dużym mieście bez ustalonego miejsca i godziny. Później dowiem się, że Mauricio w ogóle tu nie dojechał. Znalazł gdzieś pracę i został. Spotkaliśmy się dopiero w Santa Cruz.


Kościół z San Ignacio różni się od pozostałych (jako jedyny również nie jest wpisany na listę UNESCO), został całkowicie zniszczony i dzisiaj oglądamy jego rekonstrukcję. Różnicę widać gołym okiem.

San Miguel. Calidad. Creatividad. Chiquitanismo


W San Miguel zatrzymałam się w hoteliku poleconym przez Antonio. Jakie było moje zdziwienie kiedy spotkałam rano barczystego brodacza wysiadającego ze swojej terenówki razem z kobietą z dzieckiem. Zatrzymali się w tym samym hotelu. Wiem, że Antonio nie ma własnej rodziny, wniosek wydawał się oczywisty.




Po żelaznym punkcie programu, czyli zwiedzeniu kościoła, udałam się na poszukiwanie poznanej dzień wcześniej w autobusie kobiety. Okazało się, że jest ona dyrektorką miejscowej szkoły. Były wakacje, ale ona wraz z kilkoma nauczycielami mieli jeszcze trochę zajęć związanych z zamknięciem minionego roku. Ucieszyła się na mój widok, przedstawiła kadrze i oprowadziła po klasach. Mówiła dużo o rozwoju San Miguel i całej Chiquitanii, widać było że jest dumna z dziedzictwa tego miejsca i chce się nim pochwalić. Zaprowadziła mnie do warsztatu rzemieślniczego. Przekazana przez jezuitów nauka nie poszła w las, Chiquitanos do dziś dnia są znani jako mistrzowie sakralnego rzemiosła. Kościoły na całym wschodzie Boliwii zamawiają u nich rzeźby i obrazy. Ja kupuję na pamiątkę drewnianego anioła.

San Rafael i Santa Ana. Jak pięknie być kobietą.


Jadę zatłoczonym autobusem z San José do San Rafael. Kursuje tylko jeden dziennie, a chętnych jest wielu. Wiszę, trzymając się poręczy nad dwiema siedzącymi kobietami. Patrzą się na mnie z zaciekawieniem, w końcu jedna bierze drugą na kolana i wskazuje mi miejsce obok siebie. Jak zwykle zawstydza mnie uprzejmość nieznajomych. Młody chłopak z tyłu mówi coś w bésiro, wymierającym języku Chiquitanos. Wzbudza to powszechne zainteresowanie. Ludzie zadają mu pytania, a jak powiedzieć drzewo, a jak będzie babcia i dziadek. Kobiety obok tłumaczą mi, że wszyscy powinni znać bésiro, w końcu to język tego regionu, a posługują się nim głównie staruszkowie. Wstyd – mówią. Przecież Keczua mają własny język i Ajmara i nawet menonici mają, a my tylko po hiszpańsku. Trzeba pielęgnować swoje tradycje. Przyznaję im rację. Wkrótce potem kobieta podaje mi kartkę ze swoim imieniem i numerem telefonu. Jak będziesz w San Miguel – znajdź mnie. Do San Miguel chcę dotrzeć jeszcze tego samego dnia na wieczór. Wcześniej jednak mam zamiar odwiedzić dwie znajdujące się na trasie misje San Rafael i Santa Ana. Wysiadam w pierwszej z nich.
San Rafael jest małe, senne i bardzo podobne do innych miasteczek. Główny plac z kościołem i kilka odchodzących od niego ulic. Kościół otwiera mi mieszkająca tutaj od wielu lat niemiecka zakonnica. Opowiada mi o Polakach pracujących w Chiquitanii. Podobno w Concepcion jest aż trzech księży z Polski. Mówi, żebym ich odnalazła i powiedziała, że informację tę mam od Berthy z San Rafael.


Niestety okazuje się, że jedyny tego dnia autobus do położonej kilkanaście kilometrów dalej Santa Ana nie odjedzie. Pewnie znowu brak paliwa. Szukam zacienionej ławki na głównym placu żeby przeczekać na niej kilka godzin aż pojawi się wieczorny autobus do San Miguel. Nie mija 15 minut jak zjawia się Felipe – lokalny casanova, który bardzo chce mi pomóc. Zawiózłby mnie chętnie do Santa Ana, ale… wiadomo brak diesla. Zapewnia jednak, że zaraz ktoś się znajdzie. Rzeczywiście wkrótce podjeżdża samochód terenowy i wysiada z niego barczysty mężczyzna w kapeluszu. Antonio jest jeszcze bardziej szarmancki od swego przyjaciela, od pierwszych słów nazywa mnie pięknością i królową, co sprawia że nie jestem w stanie powstrzymać śmiechu. Tak samo zresztą jak Felipe, który zapewne na pamięć zna bajery tego wylniałego lisa. Przecież nie można pozwolić żeby z powodu braku diesla królowa nie zobaczyła Santa Ana. W chwilę później ruszamy. Czytelnik może pomyśleć, że jestem naiwna i nieodpowiedzialna wsiadając do samochodu z obcymi mężczyznami. Nie zaprzeczę, że może w istocie tak to wyglądać. Jednak czasem intuicja bywa lepszym doradcą od rozsądku a chęć zobaczenia ciekawego miejsca silniejsza od obaw. Nic więcej nie powiem na swoje usprawiedliwienie.



Santa Ana okazała się zupełnie inna od odwiedzanych dotąd przeze mnie misji. To bardziej wioska niż miasteczko. Znajdujący się przy głównym placu kościół wybudowany został z drewna i wszystkie rzeźbienia i ozdoby są dużo bardziej subtelne niż w kamiennych świątyniach San Jose, Concepcion czy San Javier. Antonio jest bardzo zainteresowany położonym na uboczu przytulnym hotelikiem. Dopytuje się właścicielki o cenę i dyskrecję. Z jego rozmów z Felipe mogę wywnioskować, że ma romans z zamężną kobietą. Wracamy do miasta, Felipe polecając się na przyszłość odprowadza mnie na autobus do San Rafael.


W czasie jazdy zagaduje mnie dziewczyna mniej więcej w moim wieku. Ciekawi ją przede wszystkim jak to jest podróżować samotnie. Mówi, że jestem odważna, że ona by się bała. Na kolanach trzyma córeczkę, na siedzeniu obok rozrabia trochę starszy synek. Odpowiadam, że to ja ją podziwiam, bo wychowanie dwójki dzieci wymaga dużo większej odwagi niż podróżowanie.

San Jose


Rano oczywiście nie ma Mauricio na przystanku autobusowym. Nadaję plecak i biegnę do domu Coniego (tam w końcu zatrzymał się artesano na pozostałe noce). Obaj panowie chrapią smacznie i trudno ich dobudzić waleniem w drzwi. Właściwie to nie wiem, po co ciągnę dalej za sobą tego niebieskiego ptaka, ale trochę się już przyzwyczaiłam do jego towarzystwa. Wkrótce siedzimy w autobusie i z jego okien żegnamy kochane Robore.



San Jose, do którego dojeżdżamy po niedługiej podróży jest stolicą Chiquitanii i jednocześnie jedną z częściej odwiedzanych misji, ze względu na swoje położenie na trasie pociągu. Kamienny kościółek z połowy XVIII wieku urzeka. Kilka kilometrów dalej znajduje się Santa Cruz la Vieja – miejsce gdzie pierwotnie zostało ufundowane Santa Cruz w 1561 roku. Tereny okazał się mało przyjazny. Atakowani przez lokalną ludność Hiszpanie postanowili przenieść swoją siedzibę dalej na Zachód. Dzisiaj jest to park z pomnikiem fundatora Nuflo de Chavesa i kilkoma pamiątkami z XVI wieku.
Po zakończeniu części turystyczno kulturalnej chcemy się trochę odświeżyć, bo upał jest jak zwykle straszny. Resztę dnia spędzamy mocząc się w zielonkawym basenie wypełnionym korzystającymi z weekendu mieszkańcami San Jose.


Głupio mi było zostawiać Mauricio z jego czerwoną kapą na ulicy, więc proponuję mu nocleg w hotelu, chociaż mój budżet też nie jest duży i średnio mi się uśmiecha utrzymywanie artesano. Następnego dnia wczesnym rankiem idę na autobus do San Rafael. Mauricio postanawia zostać. San Jose to jedno z większych miasteczek na szlaku, a on potrzebuje kupić materiały, żeby móc zarabiać pieniądze. Obecnie jest obwoźnym rzemieślnikiem, który nie ma nic do sprzedania.

czwartek, 25 marca 2010

Chochis


Mauricio zakręcił się w miasteczku i już znalazł pracę. Ma coś namalować na ścianie restauracji. Decydujemy się więc zostać tu na jeszcze jedną noc. Ja korzystam i robię sobie wycieczkę do sankturaium Chochis.
Około 40 kilometrów na zachód od Roboré wznosi się czerwona góra, nazywana ze względu na swój kształt i szczególne właściwości zębem diabła. Miejscowi wierzą, że jest ona źródłem kosmicznej energii i odbywają wędrówki na jej szczyt, by czerpać stąd siłę. Pod diabelskim zębem Hans Roth wybudował niezwykłe sanktuarium maryjne Chochis, upamiętniające tragiczne wydarzenia powodzi, która zalała miasteczko w 1979 roku. Prawie wszyscy wtedy zginęli. Uratowali się jedynie pasażerowie przejeżdżającego tamtędy pociągu, którzy żarliwie modlili się o pomoc Matki Boskiej. Sanktuarium zachwyca bogactwem drewnianych rzeźb przedstawiających różne sceny z Biblii. Jak zwykle jestem tu jedyną turystką, a może w ogóle jedyną osobą, bo nie widzę ani księdza ani strażnika. Znajduję tablicę wymieniającą odległość dzielącą Chochis od innych sankturaiów maryjnych na świecie. Do Sanctuario de Chenstochova jest 10,800 km.


Po kilku godzinach chcę wrócić do Robore, ale niestety nie ma autobusu. Wychodzę na rozpaloną słońcem, pustą drogę. Nie ma cienia i nic nie jedzie. Koszmar. W końcu zatrzymuje się samochód pełen robotników wracających z pracy. Mam spore obawy, ale po szybkiej analizie swojej beznadziejnej sytuacji wsiadam. Mój anioł czuwa. Robotnicy opowiadają mi, że pracują na budowie w okolicach indiańskich wiosek. Może bym chciała z nimi pojechać następnego dnia i zobaczyć jak żyją tutejsi Indianie? Zaczynam podejrzewać, że Robore wytacza swoje ostatnie działa, żeby mnie przy sobie zatrzymać. Z ciężkim sercem dziękuję jednak za propozycję, muszę w końcu stąd wyjechać. Dziś myślę, że może było to błędem.

Totaizales


Coni opowiadał zazwyczaj ze spokojem o atrakcjach oferowanych przez Robore i okolice. Jednak kiedy wspominał Totaizales wyraźnie się ożywiał. Zawsze przedstawiał to w ten sam sposób - musisz zobaczyć Totaizales, to najpiękniejsze miejsce jakie znam, ale sama tam nie trafisz. Ktoś musi Cię zaprowadzić. Jutro coś wymyślimy. Jutro odwlekało się w ten sposób w nieskończoność, a ja chciałam w końcu opuścić Robore.


Coni był człowiekiem nieuchwytnym. Nosił komórkę z popsutym mikrofonem. Nigdy więc nie odbierał, bo uważał że i tak nie ma to sensu. Można go było jedynie zastać w domu lub spotkać przypadkiem na ulicy. Robore pod tym względem przypominało mi Paryż z "Gry w klasy", gdzie Maga z Oliveirą zawsze wpadali na siebie przypadkiem.
Nie udało nam się z Mauricio wpaść tego dnia na Coniego. Pozostało namówienie Percego i Wagnera, żeby nas zaprowadzili w to niezwykłe miejsce.


Totaizales to wodospad ukryty w dżungli. Prowadząca do niego ścieżka wije się przez las pełen tygrysów, a cel wyprawy otulony jest ze wszystkich stron wysokimi drzewami, dlatego z daleka wcale go nie widać. Trafić do raju nie może przecież być łatwo. Kiedy wykończony wędrówką wskoczysz do chłodnej wody i spojrzysz na niebo, skały i rozłożyste korony nad głową, pomyślisz zapewne że mógłbyś tu zostać na zawsze. Podobno zamiast wracać tą sama ścieżką można spłynąć wpław rzeką do samego miasteczka. Wybieramy jednak powrót lądem (Coni uzna nas potem za frajerów i powie, że straciliśmy najlepszą część wycieczki).


Mauricio, który przemieszcza się ciągle po całej Ameryce Południowej i niejedno zapierające dech w piersiach miejsce w swoim życiu widział, zaczepia mnie do dzisiaj na MSN: kiedy przyjedziesz? Chciałbym wrócić do Totaizales.

Aguas Calientes


Robore potraktowałam jako punkt wypadowy do zwiedzenia okolicy. Codziennie gdzieś jechałam, żeby na wieczór wrócić. 30 kilometrów stamtąd znajduje się Aguas Calientes – gorąca rzeka zawierająca związki siarki. Kąpiel w niej działa leczniczo na choroby skóry i reumatyzm. Temperatura dochodzi do ponad 40 – tu stopni, ale są miejsca gdzie jest niższa. Spędzam nad gorącą rzeką pół dnia, zamęczana przez będące tu na organizowanych przez kościół koloniach dzieciaki. Palmy, żółte motyle i krystalicznie czysta woda, sielanka... tylko trochę szkoda że woda taka ciepła...


W drodze powrotnej (1 stacja pociągiem) poznaję Mauricio - obdartego artesano z Brazylii o czarnych od farby palcach. Tak jak większość swoich kolegów "po fachu" zajmuje się wyrobem i sprzedażą biżuterii oraz obrazków malowanych na kafelkach. Mówi w portunol (mieszance portugalskiego i hiszpańskiego), więc czasem trudno go zrozumieć. Dojeżdżamy do Robore, gdzie ja idę odświeżyć się do mojego marnego hoteliku, a Mauricio idzie się rozejrzeć. Kiedy dopytuję go gdzie zamierza spać, odpowiada wymijająco. Szwendamy się trochę po mieście. Kiedy przychodzi czas na sen ja wracam do Residencial Cochabamba, on rozkłada swoją czerwoną chustę na betonie między drzewami. Na początku mnie to zaskakuje, ale w przeciągu następnych dni wspólnej włóczęgi zdołam się sporo nauczyć o mentalności i sposobie życia wędrownych rzemieślników.

Santiago de Chiquitos


Jedyne w co trzeba się uzbroić w podróży po Chiquitanii to cierpliwość. Czas płynie tutaj bowiem powoli. Po czerwonych wyboistych drogach pełznie zazwyczaj jeden autobus dziennie, a czasem trzeba poszukać innego środka transportu. Dobrym rozwiązaniem będzie załapanie się na pakę jakiegoś pickupa. Mieszkańcy tej krainy są bardzo przyjaźni i chętnie wyciągną pomocną dłoń przybywającym tutaj turystom. Z przyjemnością gdzieś podwiozą, jeśli tylko będą mieli paliwo. A z tym jest poważny problem, bo jak każdy tu powtarza „od kiedy Indianin doszedł do władzy, wszystkiego brakuje, diesla też”.


Wkrótce po poznaniu Coniego udaje mi się załapać na pakę pickupa jadące do położonego niedaleko od Robore Santiago de Chiquitos. To znajdująca się trochę na uboczu dawna misja jezuicka. Jedna z ostatnich, założona na kilka lat przed wygnaniem jezuitów. Santiago de Chiquitos to mieścina składająca się może z dziesięciu ulic.Odnosi się tu wrażenie wiecznej sjesty. Gospodarz na koniu pogania krowy. Te jednak są zmęczone i zamiast iść rozkładają się na środku drogi. Wszędzie pełno jest żółtych motyli. O otworzenie znajdującego się przy głównym placu kościółka muszę poprosić ogrodnika.


Po odwiedzeniu kościoła udaję się na kilkugodzinny spacer na pobliskie wzgórze, z którego rozpościera się spektakularny widok na Dolinę Tucavaca. Okoliczne szczyty przywołują na myśl wenezuelskie tepui lub polskie góry stołowe. Najpiękniejsze w Chiquitanii jest to, że można poddać się kontemplacji krajobrazów i zabytków w całkowitej ciszy i spokoju. A często w zupełnej samotności. Bez turystycznego zgiełku wypełniającego wiele wartych zobaczenia miejsc na świecie.

Robore - w pętli czasu


„W przydworcowym barze zajadam lokalną zupę patacę. Lejący się z nieba żar zniechęca do wyjścia spod rozłożonego nad stolikiem parasola. Zniechęca do jakichkolwiek gwałtownych ruchów. Człowiek w kapeluszu prowadzi powoli konia wzdłuż torów. Raz na jakiś czas przejedzie zakurzony od czerwonego pyłu pickup. Kobieta zbiera puste talerze i po pięć bolivianów od każdego klienta. Wszyscy jakby gromadzili siły na popołudniowy przyjazd pociągu, mała zaspana stacyjka zerwie się wtedy nerwowo na godzinę z przyjemnego letargu. 40 letni Luis Fernando uśmiecha się do mnie. Co dzisiaj? Chochis, Santiago czy może Totaizales? Nie wiem Coni, mam już mało czasu. Zostań jeszcze. Tu jest pięknie. Zostaję. Upał zniechęca do podejmowania pochopnych decyzji.”

– tak napisałam później w reportażu o Robore. Kiedy przeglądałam jeszcze w Santa Cruz przewodnik Lonely Planet planowałam zostać tu góra dwa dni, tak też zapowiedziałam właścicielce Residencial Cochabamba. Kiedy przedłużałam pobyt o piątą noc nikt już chyba nie wierzył, że w ogóle stamtąd wyjadę. A wszystko zaczęło się od poznania Coniego. Pierwszego dnia na poszukiwanie kawy i empanady udałam się do stojącej przy stacji budki. W podobnym celu przybył tam około 40 letni mężczyzna w czapce z daszkiem. Po chwili rozmawialiśmy. Myślałam, że będzie to jedna z tysiąca ucinanych codziennie nieznaczących pogawędek. Fernando Enrique – jak się przedstawił – był jednak człowiekiem wyjątkowym.


Zaczął od zachwalania Robore i okolic. Powiedział mi o ukrytym w dżungli wodospadzie, o gorącej rzece, o dolinie Tucavaca, o przedziwnym sanktuarium. Ucieszył się, że jestem z Polski, w której jak się okazało był parokrotnie. Jakby dla rozwiania wątpliwości zachodniej turystki, że ktoś mieszkający na boliwijskim zadupiu mógł odwiedzić jej kraj, zaczął ze szczegółami opowiadać o zapadłych mu w pamięć zabytkach Krakowa. Następnie płynnie przeszedł do relacji ze swojego pobytu w Watykanie, w czasie którego za sprawą jakichś niezwykłych koligacji rodzinnych udało mu się dostać na prywatną audiencję do Jana Pawła II. W czasie kilkudniowej znajomości z Conim (tak kazał się nazywać) usłyszałam jeszcze między innymi o jego znajomości z księciem Filipem, wieczorach w paryskich operach i nocach spędzonych w najznakomitszych hotelach Europy. Do tej pory nie wiem czy cokolwiek z tego było prawdą, ale opowiadał to z takim przekonaniem, obrazowo, z najdrobniejszymi detalami, że nie sposób było nie wierzyć.


O jednym Coni nie chciał za bardzo mówić – o tym czym się zajmuje. Poznani później Wagner i Percy powiedzą mi, że podobno ma kopalnie złota w Kostaryce. Pojawił się w Robore kilka lat temu i niczym konkretnym się tutaj nie zajmuje. Fryzjerka Christi stwierdzi z dużą dozą obojętności, że nie ważne czym się trudni Coni, może nawet przemytem narkotyków, jej to nie interesuje, bo najważniejsze że jest dla nich dobry, że jest prawdziwym przyjacielem. Po moim powrocie do Polski Coni zaczepił mnie na MSN. Pytał czy nie chciałabym sprowadzać do Polski jakiegoś kamienia szlachetnego (nie pamiętam nazwy).



Tajemniczy Fernando Enrique wziął mnie pod swoje skrzydła. Z początku podchodziłam do niego nieufnie, z czasem jednak zaprzyjaźniliśmy się. Pierwszego wieczoru zabrał mnie na imprezę urodzinową do swojego znajomego Wagnera. Było to niezwykle ciekawe doświadczenie. Mieszkająca w skromnym domku z ogródkiem rodzina Wagnera przyjęła mnie ciepło. Spędziliśmy noc pijąc, tańcząc i śpiewając karaoke. Zorientowałam się szybko, że Wagner mieszka z rodzicami i ze swoim… chłopakiem Percy. Obaj bardzo kobiecy i delikatni po wypiciu kilku butelek piwa urządzili dla nas pokaz cumbii. Poruszali się niesamowicie. Matka Wagnera opowiedziała mi potem, że na początku nikt ich w miasteczku nie akceptował, ludzie wytykali palcami, a ona sama miała myśli samobójcze. Aż kilka lat temu pojawił się Coni, który jej wytłumaczył, że trzeba to zaakceptować i nie przejmować się opinią innych. Dzisiaj wyglądają na szczęśliwą rodzinę.


Ciekawą postacią była również Christi, samotnie wychowująca czwórkę dzieci, z czego tylko dwoje jest jej. Pozostałą dwójkę przygarnęła. Prowadzi niewielki zakład fryzjerski i jakoś daje sobie radę. Wszyscy w miasteczku wiedzą, że w razie czego zajmie się każdym „podrzutkiem”. Zaskakujące jak ludzie radzą sobie w miejscach, gdzie instytucje państwa zdają się nie docierać. I jak dużo bardziej naturalne w tych warunkach są ludzkie odruchy.

Pociąg śmierci


Do Chiquitanii można dotrzeć od północy wyboistą drogą w ceglanym kolorze albo od południowego zachodu tak zwanym pociągiem śmierci. Jedzie on z Santa Cruz do Quijarro na brazylijskiej granicy (19 godzin podróży). Swoją niechlubną nazwę zawdzięcza krążącym legendom z przeszłości. Mieli nim podróżować głównie przemytnicy narkotyków i nielegalni imigranci. Część z nich jechała na dachu. Zdarzało się, że ktoś zasnął i spadał. Mówiono, że życie w tamtym czasie niewiele było warte.
Dzisiaj Ferroviaria Oriental mocno pracuje nad poprawą swojego wizerunkiem, na jej stronie internetowej możemy znaleźć reklamę „pociągu życia”. Warto odwiedzić tę stronę przed podróżą dla sprawdzenia cen i rozkładu http://www.ferroviariaoriental.com. Ja kupiłam bilet do Robore – miejscowości oddalonej od Santa Cruz o prawie 12 godzin. Spośród trzech dostępnych klas – drugiej (2,70 zł), pierwszej (3,20 zł) i ekskluzywnego Pullman (7,4 zł) wybrałam standard pośredni. Warto było wydać te… 50 groszy więcej. W drugiej klasie na jednej ławie siedziały 3 osoby. W pierwszej zbliżonej długości ławy przeznaczone już były dla dwóch osób. Pullman oferował wygodne siedzenia niczym w autokarze.

O ile satysfakcjonował mnie standard podróży o tyle w rozpacz wprawiła mnie natychmiast inna rzecz. Co z tego, że wykupiłam miejsce przy oknie skoro okazało się, że okno znajduje się przy co drugim rzędzie siedzeń. Oczywiście nie znalazłam się w tych 50 procentach szczęśliwców. Czekało mnie 12 godzin gapienia się w ścianę lub w książkę albo… podjęcie negocjacji z zajmującym za mną miejsce młodzieńcem. Rozpoczęłam od delikatnych próśb, zachęcania pożyczeniem ciekawej książki, by skończyć na dramatycznym błaganiu że to dla mnie jedyna w życiu szansa żeby zobaczyć te tereny i że zapłacę mu za podróż. Negocjacje były rozłożone na kilka rund i widocznie zirytowany już mocno młodzieniec zgodził się w końcu na zamianę przewidując, że w innym wypadku wcale nie zazna spokoju. Po chwili miałam po swojej lewej stronie przesuwające się obrazy - zakłady przemysłowe, pastwiska z białymi krowami, a w końcu już tylko małe senne stacyjki ożywające gwałtownie na widok nadjeżdżającego pociągu. Toczyliśmy się powoli, można więc było swobodnie robić zdjęcia.


Pierwsze co przykuwa uwagę to menonici. Wydaje się czasem, że jest ich tu więcej niż rdzennych mieszkańców. Na każdej stacji wsiadają i wysiadają wyglądające na wyrwane z XIX wieku rodziny – mężczyźni w koszulach w kratę i spodniach na szelkach, kobiety w długich sukienkach i chustach na głowie. Jak się później dowiem menonici zaczęli przybywać na te tereny w połowie XX wieku z Europy, Stanów Zjednoczonych i Meksyku, zachęcani przez rząd boliwijski olbrzymimi terenami do zagospodarowania, żyzną ziemią, spokojną, oddaloną od cywilizacji okolicą. Przez kilkadziesiąt lat zadomowili się tutaj, rozwijając najbardziej wydajne w regionie gospodarstwa rolne. Nie wiadomo jednak jak długo tu jeszcze zostaną. Zainteresował się nimi bowiem rząd Moralesa, dla którego niedopuszczalne jest by obcokrajowcy mieli w swoim posiadaniu tak wielkie tereny, podczas gdy sąsiadujący z nimi Indianie dysponują poletkami wielkości jednego hektara. Pojawia się ostatnio coraz więcej oskarżeń o to, że menonici nielegalnie skupują ziemię i handlują nią oraz, że mają „podejrzane układy” z lokalnymi latyfundystami.

Na każdej większej stacji ma miejsce inwazja rozkrzyczanych sprzedawców, którzy jak robaki rozpełzają się po wszystkich wagonach. „Cuñape caliente!!!” – krzyczą ci niosący w koszach ciepłe okrągłe bułeczki z serem. „Chicha fria” – chłopiec o piskliwym głosie zachęca do nabycia chłodnego napoju z kukurydzy. „Asadito de pollo” – ktoś wymachuje mi przed nosem nabitym na patyk pieczonym kurczakiem.


Powoli się ściemnia, a wraz z zapadającym zmrokiem wzrasta mój niepokój. Pociąg do Robore powinien dojechać przed północą. Jak rozpoznam tę stację, skoro jedna miejscowość podobna jest do drugiej, a oświetlenia prawie nie ma? Już na początku podróży zawarłam znajomość z siedzącą obok mnie 10 letnią dziewczynką (która wykorzysta wkrótce swoje niezwykłe zdolności negocjacyjne i zajmie moje miejsce przy oknie:) oraz jej dziadkiem. Jechali oni do Quijarro, czyli do samego końca. Dziadek znał doskonale tę trasę i obiecał, że poinformuje mnie gdzie mam wysiąść. Około jednak godziny 23 najzwyczajniej w świecie zapadł w sen, co nie było niczym dziwnym zważywszy na to że zarówno w wagonie jak i za oknem było już całkiem ciemno. I tutaj pomocną dłoń wyciągnęła do mnie dziewczynka, której najwyraźniej udzielił się mój strach. Było to niezwykłe, ale za każdym razem kiedy pojawiły się jakieś światła szturchała dziadka z pytaniem czy to już Robore. Rozczuliła mnie ta bezinteresowna pomoc obcego dziecka i ogólnie jakaś szczególna więź, która wytworzyła się między nami w czasie tej niedługiej podróży.

Robore wbrew moim obawom trudno byłoby przegapić. Jest to bowiem jedna z większych stacji na trasie. Pociąg zatrzymał się tutaj na dobre kilkanaście minut, żeby dać wystarczająco dużo czasu pasażerom i sprzedawcom jedzenia. Pożegnałam moich towarzyszy podróży i udałam się na poszukiwanie hotelu. Nie trwało to długo. Właścicielka „Residencial Cochabamba” nastawionego głównie na wysiadających z pociągu pasażerów już za chwilę prowadziła mnie do niewielkiego pokoju z oknem wychodzącym na stację.

Misje jezuickie - o aniołach które mają 300 lat


Przyjechałam do Santa Cruz głównie po to, żeby wyruszyć stąd w stronę brazylijskiej granicy do Chiquitanii - porośniętej lasem tropikalnym tajemniczej krainy słynącej z misji jezuickich. Zanim wsiądziemy do jadącego w tamtym kierunku pociągu śmierci sięgnijmy raz jeszcze do mojego artykułu opisującego historię i największe atrakcje tego regionu, niech posłuży nam niczym przewodnik czytany przed podróżą:

Największą atrakcją regionu są misje jezuickie. Żeby je odwiedzić najlepiej wysiąść z pociągu w miejscowości San José lub położonym cztery godziny drogi dalej – Roboré. Przed pojawieniem się kolonizatorów tereny te zamieszkiwali Indianie, między innymi: Chiquitos, Sarawak, Chapakura, Tupi – Guarani. Chiquitos byli największą grupą na tym obszarze, która odegrała zarazem najważniejszą rolę w późniejszym funkcjonowaniu misji. Nazwę taką nadali im Hiszpanie, zdziwieni ich niewielkim wzrostem. Od niej określenie przyjął cały region – Chiquitanía. Pod koniec XVI wieku założono Santa Cruz, a dopiero w sto lat później powstała pierwsza misja. Zanim do tego doszło tereny te były notorycznie najeżdżane przez bandeirantes – napadających na Indian z terenów Brazylii łowców niewolników. Wiara jezuitów w powodzenie ewangelizacji opierała się między innymi na przekonaniu, że Amerykę odwiedził już apostoł Tomasz, żeby przynieść tamtejszym Indianom dobrą nowinę. Misjonarze swoje działania rozpoczęli od zawierania sojuszy z indiańskimi kacykami. Z czasem udało się zorganizować redukcje – osiedla w których istniała dokładna organizacja czasu, z wyraźnym podziałem na pracę, modlitwę, życie rodzinne. W latach 1691- 1760 powstało 10 ośrodków misyjnych: San Javier, San Rafael, San José, San Juan, Concepción, San Miguel, San Ignacio, Santiago, Santa Ana, Santo Corazon.


Indian uczono nie tylko uprawy ziemi i rzemiosła, ale również wprowadzano ich w świat malarstwa, rzeźby, muzyki i tańca, za pomocą których mieli wyrażać swoją wiarę. Zwiedzając dziś kościoły, które zachowały w większości swój XVIII wieczny wygląd, możemy podziwiać wykonane indiańską ręką drewniane figury aniołów, potężne kolumny, rzeźbione misternie konfesjonały. Styl architektoniczny określany jest mianem metyskiego baroku. Widoczne są zarówno wpływy europejskie jak i lokalne, możemy zobaczyć elementy nawiązujące bezpośrednio do tradycji indiańskich czy tamtejszej fauny i flory. Głównym architektem był szwedzki jezuita Martin Schmit. Dziś także działają pracownie, gdzie rzeźbi się figury, sprzedawane później do różnych okolicznych kościołów, również tych w Santa Cruz. Drewniany kolorowy anioł stał się symbolem regionu.


W miejscowości Concepción zachowała się unikalna na skalę Ameryki Łacińskiej kolekcja muzyki barokowej. Co dwa lata odbywa się tam międzynarodowy festiwal muzyki renesansowej i barokowej. W każdym prawie miasteczku działa chór.
Po wygnaniu jezuitów w 1767 roku diecezja w Santa Cruz wzięła na siebie obowiązek utrzymania misji. Do połowy XIX wieku zamieszkiwali tu tylko Indianie i przedstawiciele kościoła (z czasem byli to przede wszystkim Franciszkanie), od tego momentu nastąpił przełom, ludność kreolska głównie z Santa Cruz zaczęła osiedlać się na tych terenach i zakładać hodowle bydła. Wkrótce potem rozpoczął się boom kauczukowy. W latach 30 – tych XX wieku ruszyła budowa kolei. Od lat 50-tych nastąpił gwałtowny rozwój całej prowincji. W połowie ubiegłego wieku zdano sobie sprawę, że zabytkowe kościoły, niszczone przez czas stoją na krawędzi ruiny. Człowiekiem, który przywrócił je do życia był szwajcarski architekt Hans Roth, który przez 27 lat prowadził prace restauracyjne. Dziś dawne ośrodki jezuickie urzekają swoim urokiem.

Wielka wioska czy metropolia?


Spędzam kilka dni w Santa Cruz. Właściwie już po paru godzinach spacerowania po tej wschodniej metropolii jestem w stanie przyznać rację mieszkańcom La Paz. Tu nic nie ma. Odnosi się wrażenie jakby z dnia na dzień do wioski przyjechał Pan i zarządził natychmiastową rozbudowę. Tak oczywiście nie było, ale prawdziwy rozwój Santa Cruz zaczął się rzeczywiście niewiele ponad 50 lat temu i miał gwałtowny przebieg.

Wcześniej wschodnie rolnicze tereny Boliwii były praktycznie odcięte od reszty kraju. Dopiero połączenie departamentu linią kolejową z Argentyną i Brazylią oraz wybudowanie asfaltowej drogi do Cochabamba w latach 50-tych XX wieku dało impuls do rozwoju. Odkrycie złóż ropy naftowej i gazu ziemnego, ich eksploatacja przez zagraniczne koncerny oraz przyznanie władzom departamentu 11% od wartości produkcji sprawiły, że w pół wieku później Santa Cruz stało się najzamożniejszym regionem w kraju, a jego stolica miastem o największej populacji (ponad 1 mln).


Spacerując po okolicach głównego placu Plaza 24 de Septiembre, oglądając niską zabudowę przywołującą na myśl prowincjonalne domy, trudno mi uwierzyć, że znajduję się w tak bogatym mieście. De facto takie jest centrum. Nowoczesne, wysokie biurowce i dzielnice willowe znajdują się poza „pierwszym pierścieniem”. Nastręcza mi to za każdym razem sporo problemów, bo jak jadę autobusem to nie wiem, po czym rozpoznać że znajduję się już nieopodal głównego placu. Jeden dom podobny do drugiego, nie widać wież kościołów ani innych charakterystycznych budynków. Także taksówka wiezie mnie za każdym razem przez prowincjonalne miasteczko, aż do momentu kiedy zza zakrętu wyłoni się sylwetka katedry.


Poznaję paru obcokrajowców, którzy czas w Santa Cruz spędzają głównie na basenie, bo i tak nic tu innego nie ma do roboty, poza tym upał nie pozawala na wiele więcej. Idę za ich przykładem i jadę do znajdującego się nieopodal miasta Mariposario – dużego parku z ogrodem botanicznym, rezerwatem motyli i kompleksem basenów.

środa, 24 marca 2010

Santa Cruz: pierwszy kontakt


Z Cochabamby do Santa Cruz jedzie się kilkanaście godzin i jest to już podróż do zupełnie innego świata. Mniej więcej w okolicach Villa Tunari – obszarów słynących z upraw koki, zaczynasz się pocić. Po chwili refleksji dochodzę do wniosku, że mokra twarz to gwarancja natychmiastowej dekonspiracji. Gdybym miała czarniejsze włosy i może coś bardziej „latino” w rysach to i tak lepkość skóry mnie zdradzi. Może nie wszyscy przybysze z zimnych krajów tak mają. Ja mam. Czerwona i mokra siedzę i gapię się przez okno na powoli pojawiające się na murach domów i bilbordach napisy „autonomia si” oraz na ubrane na biało nieznane mi dotąd Indianki, być może Guarani.

W czasie postoju obiadowego poznaję jednego z pasażerów. To młody chłopak z Santa Cruz. Dalej jedziemy już siedząc obok siebie. Jest on zwiastunem tego, co będzie się działo w najbliższych dniach, pierwszą zawartą znajomością z camba, żywym dowodem na to że wjechałam do zupełnie innej Boliwii. Tutaj zawarcie znajomości zajmuje dosłownie chwilę. Zagadują młode dziewczyny, które chcą się dowiedzieć jak to jest tak samotnie podróżować, starsze zatroskane panie, częstujące piciem i jedzeniem, mężczyźni którzy z właściwą sobie kurtuazją pytają o męża, nazywają królową, oferują pomoc i zazwyczaj tylko pomoc, nie ma drugiego dna jeśli na siłę nie będziemy go szukać. Miło, będąc w posiadaniu czerwonego spoconego ryja zostać nazwaną królową, ale jeszcze milej że ludzie ogólnie są skorzy do kontaktu i pomocy.


Poznany niedawno chłopak już rozmawia przez telefon z moją hostką, żeby się dowiedzieć gdzie dokładnie mieszka. Chce mnie poinstruować jak tam najlepiej dojechać. Santa Cruz podzielone jest na „anillos”, a więc „okręgi”. Im mniejszy numer tym bliżej do centrum. Ja mam się udać na pogranicze drugiego i trzeciego okręgu, a więc chyba nie jest źle. Jak zwykle z duszą na ramieniu łapię z drogi taksówkę. Wkrótce znajduję się w dzielnicy willowej przed drzwiami rodziny Jasmin. Drobna, ciemna dziewczyna o kwiatowym imieniu mówi z akcentem wyraźnie brazylijskim. Okazuje się, że większość życia spędziła wraz z siostrą i rodzicami w Rio de Janeiro. Niedawno wrócili do Santa Cruz. Trochę szkoda, bo liczyłam na bliższe poznanie miejscowej kultury, a wkrótce się okazuje, że Jasmin zadaje się głównie z mieszkającymi tutaj Brazylijczykami.

Obie siostry są dosyć mocno zajęte swoimi sprawami. Doradzają mi bym wzięła zimny prysznic i odpoczęła w hamaku na patio. Przed 22 z reguły nie ruszają się z domu, bo jest za gorąco. Trudno nie przyznać im racji. Musimy więc poczekać jeszcze kilka godzin, żeby wyjść na miasto. Jasmin jest bardzo podekscytowana, bo dziś odbywa się największa impreza techno w roku. Pytają czy chcę iść z nimi. Nie znoszę tego typu wydarzeń, ale między bezczynnym wiszeniem w hamaku na patio a zobaczeniem jak się bawią mieszkańcy Santa Cruz wybieram to drugie. Impreza ma miejsce w olbrzymiej hali. Większość przybyłych jest prawie całkiem biała. Czuję się trochę jak w Europie. Po dokonaniu wszelkich możliwych analiz socjologicznych otoczenia, skosztowaniu lokalnego piwa i wyczerpaniu możliwości rozmowy z otaczającymi mnie Brazylijczykami poddaję się i zamieniam na resztę nocy w technomłota, skacząc do rana w rytm muzyki.

W połowie drogi


Trzeba przejechać siedem godzin autobusem na wschód od La Paz, żeby dotrzeć do Cochabamby – miasta położonego na pograniczu, w połowie drogi między Andami i wschodnimi równinami, między ostrym górskim klimatem, a tropikalnym lepkim upałem, między camba i colla. Cochabamba służyła kilkakrotnie w historii jako mediator pomiędzy zwaśnionymi departamentami. Lubią ją i w La Paz i w Santa Cruz. Tutejsze Indianki Keczua by podkreślić koncyliacyjny charakter miejsca noszą o połowę krótsze spódnice. Z Cochabamby napisałam następującego maila:

„Jestem sobie w Cochabambie, mieście wiecznej wiosny. Klimat jest rzeczywiście bardzo przyjemny, tylko dziś do południa wcale nie było słońca, tylko paskudne chmury które spaskudziły mi większość zdjęć... Bo zaczęliśmy wcześnie zwiedzać, jakoś przed dziewiątą. Miasto ciekawe, Chrystus na wzgórzu, większy niż ten z Rio, ale bardzo podobny, bazar z jedzeniem, bazar z kwiatami, bazar z butami, bazar, bazar, bazar...”


Tak, Cochabamba słynie z trzech rzeczy: górującej nad miastem figury Chrystusa, wyższej od tej w Rio de Janeiro (tamta ma 33 metry na każdy rok życia Zbawiciela, boliwijska ma ciut więcej, bo i Jezus żył 33 lata i troszkę jak tłumaczą mieszkańcy); klimatu wiecznej wiosny i bazarów. Najwięcej jest tych z jedzeniem. Cochabambinos uznawani są za pierwszych w kraju żarłoków, jedzą 5 – 6 razy dziennie, co nie przeszkadza uchodzić tutejszym kobietom za najpiękniejsze w Boliwii. Spędziłam tu jeden miły dzień pod opieką sympatycznego hosta Pablo.